sobota, 16 kwietnia 2016

Czy opłaca się kupowanie dużej ilości karmy nawet przy jednym zwierzaku?

O tym, że w większości przypadków kupowanie dużych opakowań czegokolwiek jest bardziej opłacalne, niż małe paczuszki, nikogo przekonywać nie muszę. Łatwo jednak przekombinować i na kupnie hurtowym stracić - jeśli zużywamy czegoś niewielkie ilości, produkt może stracić swoje właściwości przed całkowitym wykorzystaniem. Uważam, że jedną z rzeczy, na których dopuszczalne jest oszczędzanie tylko w ten sposób, a nie wybieranie oferty gorszej jakości, jest  właśnie karma dla zwierząt. Przyjrzyjmy się sprawie z bliska.

Po pierwsze: czy to rzeczywiście się opłaca?

Czasami zdarza się, że kupienie opakowania o większej gramaturze wcale nie przyniesie nam realnych oszczędności. Jeśli różnica w cenie kg produktu wyniesie mniej niż 15%, osobiście bym odpuściła. O wiele bardziej kłopotliwe jest przechowywanie dużego worka karmy, oprócz tego pokarm wietrzeje i co wybredniejszy zwierzak odstanego nie je już z takim zapałem, a jedyną możliwością, aby temu zapobiec jest zaopatrzenie się w woreczki strunowe lub plastikowe pojemniki, które też przecież kosztują. Jest jeszcze jedno ogromne zagrożenie dla większych zapasów - mole spożywcze. Można je przynieść do domu w jakiejś innej karmie, albo w ludzkich produktach spożywczych, a kiedy już się osiedlą ciężko jest je całkowicie zlikwidować. W takim przypadku tracimy całą karmę i z oszczędności nici, a właściwie jesteśmy jeszcze w plecy.

Czy sensowne jest kupowanie dużych ilości karmy nawet przy jednym zwierzaku?

Na to pytanie ciężko odpowiedzieć jednoznacznie, ale dla mnie - TAK. A dlaczego? Głównie dlatego, że przebitka w cenie kilograma karmy Versele-Laga Cuni Complete, którą karmię Skyler, wynosi aż 125% . Nieźle, co? ;) W pobliskim sklepie zoologicznym 500 g kosztuje 16,90 zł (w przeliczeniu 33,80 zł/kg). Oczywiście opakowanie o tej samej wadze w sklepach internetowych jest o 2-3 zł tańsze. Ja natomiast kupuję zawsze 8 kg worek za 119,80 zł w sklepie zooplus >>tutaj<<. Kilogram kosztuje wówczas niecałe 15 zł. O wyborze tego sklepu zdecydowała również darmowa wysyłka produktów > 99 zł. Gratis dostajemy też drewnianą piłeczkę z dzwoneczkiem (która jako osobny artykuł kosztuje, o zgrozo, 6-7 zł).
To rozwiązanie ma wady, które wymieniłam powyżej, więc w takim razie jak ja sobie z tym radzę?
Po otwarciu dużego worka przepakowuję karmę do mniejszych opakowań zamykanych strunowo, które zostały mi po zużytej już karmie. Tą część, która będzie skarmiana na bieżąco, zamykam w plastikowym pojemniku na karmę. Jak na razie taki sposób się sprawdza. Karma nie traci świeżości, zużywam ją otwierając tylko jedno opakowanie, do reszty właściwie nie muszę mieć dojścia, więc może znajdować się np. w trudno dostępnej szafce.



Na ile wystarcza?

Dzisiaj właśnie otworzyłam nowy worek, poprzedni kupiłam w listopadzie, więc wystarcza to na około 5 miesięcy. Wynika z tego, że jeden uszak zjada około 1,6 kg CC miesięcznie. W okresie letnim wychodzi tego ciut mniej, ponieważ większą część zaczynają stanowić warzywa i zielonki.




PS. Uno w czwartek przeszedł podwójny zabieg, o którym dokładnie napiszę za parę dni. Psiak już czuje się nieco lepiej, trzymajcie kciuki :)

czwartek, 14 kwietnia 2016

A czy to w ogóle jest pies?


Oczywiście tak i już mówię dlaczego

-Otóż głównie dlatego, że umie szczekać.
Nadszedł więc czas na prezentację Una. Jest drugim psiakiem w moim życiu (a o Szariku na pewno też zostanie powiedziane), ale pierwszym takim w pełni moim. Rozumiem przez to fakt, że kupiłam go będąc już osobą pełnoletnią, moje dane widnieją w jego kartotece weterynaryjnej oraz chipie, a przede wszystkim utrzymuję go w pełni sama.
Po stracie naszego psiaka rodzinnego, poprzedzonej kilkumiesięczną walką onkologiczną, długo nikt nie chciał słyszeć o nowym. Po trochę ponad roku od tamtego wydarzenia, zdecydowałam się na psa ponownie, przy ogromnym sprzeciwie swojego taty, który tak jak my wszyscy, bardzo przeżył śmierć Szarika. Jak dla mnie była to krótka piłka - w południe znalazłam ogłoszenie, a o 17 już jechałam po szczeniaka. Zdecydowałam się na psa rasowego, a konkretnie na chihuahuę długowłosą. Kontakt z tą rasą "na żywo" miałam tylko kilka razy. Do tej decyzji przekonała mnie garść aspektów, które w niedługim czasie poruszę na blogu, aby pomóc w podjęciu decyzji osobom niezdecydowanym. Tak więc wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do Sieprawia w okolice Krakowa. Maluch miał wtedy 4 miesiące, został ostatni z miotu. Po przyjechaniu na miejsce spore zaskoczenie - przywitała nas sfora psiaków składająca się z dwóch jakże odmiennych ras - chihuahua i chow chow. Uno był w metalowej zagródce z inną małą beżową suczką. Wyczuł pismo nosem i zachowywał się dość nieufnie, płoszył się łatwo, ale za to zostaliśmy kupieni w oczach pozostałych małych sarenek, które zaczęły nas obsiadać, kiedy siedzieliśmy na podłodze obok kojca szczeniąt. Do dziś pamiętam kiedy przyjechaliśmy na miejsce, pani Madzia wpuściła nas do środka, po czym mój brat powiedział "O, ten jest chyba nasz" na co ona odpowiedziała "Nie, to już jest dorosły" :D I tak oto pierwszy raz zobaczyliśmy na oczy tak maleńkiego psiaka. Uno nie ważył wtedy nawet kilograma i wyglądał jak nietoperz z tymi swoimi uszami przypominającymi radary. Dostałam do niego sporą wyprawkę oraz metrykę. Uno jest pieskiem w pełni rasowym, pochodzącym z hodowli History of Dogs Love zarejestrowanej w FCI, z zachowanym "oryginalnym" imieniem. Jechałam po niego z imieniem Kobi, jednak to, które miał na tyle mi się spodobało, że zostało, a dodatkowo w tym samym czasie nasz Fiat Uno miał iść na złom, także jedno Uno zamieniłam na drugie :D
Pierwsze chwile w nowym domu były tragedią. W czystej postaci. Maluch trząsł się przeraźliwie, nie chciał nic jeść ani pić, tata był na mnie niewymownie zły... :D Ale po kilku dniach wszystko było już dobrze. Kolejne ekscesy pojawiły się niewiele później, bo już przy okazji szczepień. Okazało się, że Uno ma uczulenie na któryś składnik i bardzo spuchnął mu pyszczek razem z główką. Możecie sobie wyobrazić jak przerażająco poważnie to wyglądało... szybka interwencja weterynarza i udało się to jakoś ogarnąć. Najbardziej bałam się, żeby opuchlizna nie rozprzestrzeniła się na drogi oddechowe. Jedynie nosek był popuchnięty, ale to też sprawiało, że ciężko się mu oddychało.
Z miesiąca na miesiąc wszyscy w domu wręcz pokochali tą małą istotkę (a najbardziej tak przeciwny niegdyś tata :D ). Szczeniak przybył do domu prawie kiedy rozpoczęły mi się najdłuższe wakacje ever - miałam więc 4 miesiące na ułożenie go i przystosowanie do życia w takim trybie, w jakim ma to miejsce teraz. 
Na początku stosowałam dla niego podkłady higieniczne, testując wszystkie po kolei (seni niech się święcą!). Nie trwało to na szczęście zbyt długo, szybko nauczył się "wołać", że chce wyjść na pole. Tak jak w przypadku Skyler - niczego (no prawie... poza mega ważnymi notatkami na elektronikę) mi nie zjadł ani nie zniszczył. Mniej więcej w tym samym czasie kuzynostwo też doczekało się swojego pierwszego psa - labradora. Oba szczeniaki wychowywały się więc w dużej części wspólnie. Teraz dysproporcja rozmiarów się zwiększyła, Negra waży ponad 20 kg, a on nadal nie całe 2. Mimo wszystko dobrze się dogadują, co będziecie mogli zobaczyć niejednokrotnie na zdjęciach. Ogólnie rzecz biorąc Uno od pierwszych tygodni u mnie przystosowywany był do różnorakich sytuacji, dużo podróżował samochodem, brałam go na spacery po różnych miastach, poznawał otoczenie, odmiennych ludzi, a w szczególności innych pobratymców, dzięki czemu nie wykazuje teraz żadnych oznak agresji czy to do psów, kotów, odkurzacza czy rowerów. Zwiedzał szkoły, ukończył psie szkolenie, spacerował po lesie, wchodził na szczyty... Chłonął świat i przyzwyczajał się do niego. Ma bardzo rozwiniętą zdolność naśladowania zachowań, przez co szybko łapał o co chodzi przy okazji grupowych zajęć szkoleniowych, na co dzień naśladuje Sky (skoro ona je sianko to dlaczego on miałby tego nie robić? identyczna sytuacja z trawą przy okazji zabierania obojga naraz na pole).
Nawiązując do tytuł posta "A czy to w ogóle jest pies?" to w dużym skrócie jest to reakcja niektórych ludzi na mojego czworonoga. Z grubsza rzecz biorąc nie pozostaje on nikomu obojętny - spotykam się albo z jego fanami od pierwszego wejrzenia (wliczając w to osoby pytające czy mogą zrobić mu/ dziecku z nim zdjęcie), albo z osobami, które nie akceptują faktu, że to też jest pies i nazywają go najłagodniej mówiąc szczurem. Czy mnie to rusza? Nie bardzo ;) On jest dla mnie i dla mnie jest najpiękniejszy, a jeśli komuś nie pasuje to zwyczajnie nie musi patrzeć w naszym kierunku. Krzywdzące dla tej rasy były trendy zeszłej dekady, reprezentowane przez celebrytów, przez co chihuahua kojarzy się wielu z pieskiem dla pustej blondi.
Kiedyś natknęłam się w internetach na stwierdzenie, że chihuahua ma tylko jednego właściciela, przez co nie nadaje się na psa rodzinnego. W pełni się z tym zgadzam. Nie do końca jest to zaleta, np. z tego względu, że komukolwiek poza mną ciężko wyegzekwować u niego posłuszeństwo. Kiedy nie ma mnie w domu on woli posiedzieć sam w moim pokoju, położyć się spać, niż siedzieć z resztą rodziny. Plus jest taki, że bardzo się mnie pilnuje na wszelakich wyjściach i w zasadzie bezgranicznie mi ufa.
Na poniższych zdjęciach możecie zobaczyć jakim pluszaczkiem był. Oprócz tego jako szczeniak miał puszek taki, że ledwo ledwo. Po kilku miesiącach futerko na uszach stało się wyraźniej gęstsze, a teraz doszła do tego chorągiewka na ogonie.


Jeśli rozważacie tę rasę jako jedną z możliwych opcji przy wyborze szczeniaka, zachęcam Was do śledzenia bloga. Znajdziecie tutaj na pewno wiele przykładów z życia wziętych, bo mimo wszystko życie z chihuahuą znacznie różni się od życia z jakimś innym psiakiem. Pozostałe osoby również zapraszam do regularnych odwiedzin, zawsze warto poznać  psie rytuały z perspektywy osoby mającej mikropsa ;)


Królik, ale tylko z nazwy

... a mowa o Skyler

Ta piękna panna jest u mnie od 1 lipca 2014 roku. W momencie kupna ważyła niewiele ponad 150 g, dosłownie mieściła się w dłoni (będą zdjęcia!). Przypuszczam, że była o wiele za młoda na oddzielenie od matki, ale na szczęście dała sobie radę i wyrosła na niezły kawał królika :D A tak poważnie to byłam przygotowana na to, że niby królik miniaturka, a jak to później jest w rzeczywistości każdy wie. Zaskakujący jest więc poniekąd fakt, że będąc już w pełni dorosła nadal waży zaledwie 750 g. 

Dlaczego królik tylko z nazwy?

Nie miałam styczności ze zbyt wieloma królikami przed zakupem własnego, ale do decyzji o  takim, a nie innym członku rodziny przygotowywałam się kilka lat. Najpierw miałam na to fazę jakoś w 4 klasie, później po kilku latach znowu, aż ostatecznie plany te doszły do skutku kiedy byłam w liceum. Przewertowałam więc całe królicze forum, uszatą stronę, przejrzałam kilkadziesiąt galerii użytkowników, obejrzałam dziesiątki filmików i tylko niektóre z zaobserwowanych przeze mnie królików wykazywały zachowania podobne do mojej Sky. Wpływ na to mogło mieć wczesne oddzielenie od króliczego stada, a że kupiona została początkiem wakacji, poświęcałam jej bardzo dużo czasu. Aktualnie Skyler reaguje na imię (o zgrozo czasami jest posłuszniejsza od mojego psa), wraca na polecenie do klatki bez problemu, kiedy tylko jestem w domu i mam czas na nią zerkać biega swobodnie. Chodzi za mną praktycznie po całym mieszkaniu, kiedy czuje potrzebę wraca do pokoju, wskakuje do klatki i korzysta z kuwety, nawet jeśli wcześniej biegała po parterze. Właściwie nie wyobrażam sobie decydowania się na tak nieograniczane wybiegi, jeśli zwierzak nie jest nauczony czystości. Byłoby to na pewno dużym utrudnieniem i w wiele miejsc nie miałaby wstępu, szczególnie biorąc pod uwagę, że wszędzie mamy dywany albo wykładziny. Uwielbia wylegiwać się na łóżku, a także w strużce światła słonecznego wpadającego przez okno balkonowe (to na spółę z Uno). Jest bardzo cierpliwa w stosunku do psiaka. Oprócz tego Sky nie należy na szczęście (pfu!) do niszczycielskich uszaków. Prawda jest taka, że nie mam ani w pokoju, ani nigdzie, niczego w jakikolwiek zabezpieczonego. Okablowanie jest właściwie tylko za biurkiem, ale chodzi tutaj również o firanki, zasłony, książki, zeszyty, ubrania, torebki, a nawet ściany etc. Od małego wszystkie moje zwierzęta były "wychowywane" wśród przedmiotów codziennego użytku, więc nie stanowią one dla nich żadnej atrakcji, którą byłoby warto się zajmować. Poza tym Skyler ma swoje zabawki, na których może się wyżyć i które zajmują jej czas. Kwestia żywienia i rozwiązania sprawy klatki zostanie jeszcze niejednokrotnie poruszona, więc przyjdzie na nie czas.A tymczasem zostawiam Was ze zdjęciami tej kulki puchu i zachęcam do ponownych odwiedzin. Już niedługo napiszę o tym w jaki sposób poradziłam sobie z wynikającym z jej outdoorowego trybu życia brudzeniem skokami wszystkiego wokół :)

W grupie raźniej czyli o 6 ogonkach


..."Siedmiu Wspaniałych"

Tym razem na tapetę idą panowie - a jest ich aż (a może jedynie) sześciu. To nowicjusze w naszym domu, choć nie do końca tacy najmłodsi. Ale od początku...
13 marca wybraliśmy się na przejażdżkę do Krakowa, jak się później okazało, dwukrotnie dłuższą niż początkowo zakładaliśmy (licznik przekręcił się o 180 km). Po wcześniejszym umówieniu, byłam odebrać myszki od pani Basi z hodowli myszy rasowych Mystic Rodents. Miałam od niej swojego pierwszego myszaka (również chłopaka), shs dove tan red eyed Anachiela, pochodzącego z pierwszego miotu tejże hodowli. Później był Kadis (lhsa black eyed white), a ostatni Ryan (lhs red eyed fawn). Nastąpiła kilkuletnia przerwa i ponownie zdecydowałam się na mysie ogonki. Skontaktowałam się znowu z panią Basią, a ona zaoferowała mi oddanie pod opiekę kilku jej własnych myszek nie będących już pierwszej młodości. Szczegóły nie był ustalone, miałam wybrać chłopaków na miejscu. Początkowo zakładałam, że wezmę ich 3, no ewentualnie 4, ale to max... Wróciłam z siedmioma (stąd tytuł posta). Jak już wspomniałam - panowie mają już swoje latka i niestety jeden z nich 4 kwietnia odszedł za Tęczowy Most.
Zyskał imię Maksiu. Był to sędziwy już grubasek lhsa fawn, który zajmował ostatnie miejsce w hierarchii przez co był dość pogryziony. Mimo wszystko był moim ulubieńcem z tego względu, że choć był ze mną tak krótko, już od pierwszych dni wchodził sam za rękę i na niej zasypiał. Tak czy siak podczas pobytu u mnie bardzo się zmienił, nabrał energii do życia, zasuwał po drewnianych konstrukcjach prawie tak szybko jak pozostali. Niestety czas biegnie nieubłaganie co w przypadku tak małych zwierząt widać najlepiej. Na niektórych zdjęciach pojawiających się na blogu będzie można go wypatrzyć. Pozostała szóstka prezentuje się następująco: shs lilac Szczerbatek, shs black Bambo, lhsa Zed, sh white Olaf, shs colorpoint Krzywołapek i shs red Feniks. Początki były dość waleczne - krew się lała i to ostro, szli jak tornado. W tym przypadku świetnie sprawdza się powiedzenie "czas leczy rany" - po 2 tygodniach hierarchia została ustalona, bójki ustały, futerko odrosło, a ja w końcu zaczęłam się wysypiać. 
Szczerbatek jest najstarszy, ma już pod dwa lata. Moja stadko zostało wydzielone z większego (trzynastosobnikowego), gdzie wiecznie zbierał baty. Jego futerko było więc bardzo pogryzione, wyglądało wręcz na wytrymowane, miał liczne strupy. Był bardzo wystraszony, reagował piskiem dosłownie na wszystko, włączając w to współtowarzyszy. Na szczęście w tej płaszczyźnie wiele się zmieniło. Rany się zagoiły, okrywa włosowa wygląda na bardziej spójną, a i nabrał nieco śmiałości. Dla osób nie do końca zorientowanych w umaszczeniach warto dodać, że to ten ciemno szary.
Zed (rudy z lokami, na zdjęciu widać tylko kawałek pyszczka ^.^ ) i Feniks (rudy z satynką) są nieco młodsi, mają około półtora roku. Zed to taka typowa ciapa, wiecznie śpi i w sumie wszystko mu obojętne. Nie wiem czy to przypadek, ale wszystkie moje astrexy były mega potulne. Feniksem wszyscy zachwycają się najbardziej, a to dlatego, że największy z niego wojownik i jego futerko nie zostało pogryzione, dzięki czemu zachowało typowy dla satyn blask.
Bambo (czarny), Olaf (biały) i Krzywołapek (trochę jakby syjamski) są najmłodsi, ale również mają już około roku. Znakiem rozpoznawczym Krzywołapek jest złamana w dwóch miejscach końcówka. 
Jeśli interesuje Was jakie lokum zamieszkują, co jedzą, a co najważniejsze - jak poradziłam sobie z dość intensywnym zapachem 6 mysich samców, będziecie mogli o tym przeczytać już niebawem w kolejnych postach. Stay tuned!

35 gram do kompletu


... a może nawet i mniej

Cała moja pasja do zwierząt domowych zaczęła się właściwie od... chomików. najpierw jednego, potem, dwóch, ewentualnie siedmiu. Zaczęło się dokupowanie kolejnych klatek, młode, kolejna klatki, szukanie wiedzy na internecie, kupowanie książek, tworzenie akcesoriów, placów zabaw (tzw. hamsterlandów, kto o tym jeszcze pamięta? :D), a to wszystko kiedy miałam lat pomiędzy 7 a 11. Tak więc od tych małych gryzoni wszystko się zaczęło i tak już zostało, że cały czas mam chociaż jednego przedstawiciela owego gatunku. Aktualnie jest nim Rosie.
Kupiłam ją jakoś początkiem liceum, ma więc ponad trzy latka, co u tych niewielkich gryzoni oznacza już wiek starczy. Mimo tego bardzo dobrze się trzyma i właściwie to bym jej na tyle nie oceniała. Jest chomiczką dżungarską o umaszczeniu agouti, mieszka sobie w akwarium 80 cm i aktualnie ma zamontowany motorek w tyłku. Oprócz tego zawsze czeka na dachu swojego domku, aż podstawię jej dłoń by mogła na nią wejść. Jak już wspomniałam, jest straszną sprinterką, nie ma takiej możliwości, żeby usiedziała spokojnie na ręce, ale w końcu nie tego się oczekuję od chomika (a w sumie to niczego się od niego nie oczekuje :P). Jest wielką fanką prosa senegalskiego i zasadniczo to żadne inne jedzonko mogłoby dla niej nie istnieć. Mówcie co chcecie, ale i tak dżungarki są najpiękniejsze wśród wszystkich chomików ^_^
Zachęcam do zapoznania się z pozostałymi postami prezentującymi resztę gramatury :)

Chodzący mop



...czyli marzenie każdej perfekcyjnej pani domu

Tym razem mowa o najstarszej lokatorce. Lola jest świnką morską długowłosą i kończy za niedługo 6 lat. Dlaczego jest sama, skoro są to zwierzęta stadne? Otóż były sobie we dwie, jednak nadszedł czas jej koleżanki. Gdybym dokupiła jej kolejną - koło musiałoby trwać nieprzerwanie, bo zawsze po śmierci jednej - zostawałaby ta druga świnka. Nie planuję natomiast kolejnych przedstawicieli tego gatunku. Wiem, że nic nie zastąpi jej pobratymca "mówiącego tym samym językiem", jednak część czasu Lola spędza ze Skyler. Nie dochodzi między nimi do sprzeczek, albo są razem na wybiegu, albo obie w króliczej klatce. Pomocnym jest w tej sytuacji fakt, że mają bardzo podobną dietę (siano, warzywa, owoce, pędy drzew) , dzięki czemu układam im stertę czegoś i jest to dla nich murowane zajęcie na klika godzin. 
Z powodu długiego futerka z pielęgnacją jest troszkę roboty, trzeba ją regularnie obcinać, czesać, a i tak jest wiecznie problem z kołtunami (jak ona to robi?!). Jak każdemu zwierzakowi na starość - bardzo przerzedziła jej się sierść, dlatego przy wszelkich zabiegach trzeba zachować szczególną ostrożność, żeby nie zrobić jej krzywdy. Ciekawostką jest to, że nie kupuję dla niej żadnej karmy - żywi się tylko sianem, trawą, suszonymi ziołami, pędami drzew, a oprócz tego dużą ilością warzyw z dodatkiem owoców. I tak przez okrągły rok. Przypuszczam, że właśnie dzięki temu (odpukać) nigdy nie miała żadnych problemów zdrowotnych.
A historia z jej kupnem jest taka, że przychodząc do zoologa i widząc całą klatkę malutkich kuleczek stwierdziłam, że wybiorę rudo-białą (tą, która już nie żyje) i do niej wezmę obojętnie którą tricolor, oprócz tej mającej czarne na oczkach - tak, tej, którą właśnie kupiłam, i która jest ze mną do dziś.

Dlaczego "4kg4łapek"? A tak właściwie to więcej o mnie


Dlaczego "4kg4łapek" i to w dodatku w 10 kawałkach? 

Rachunek jest prosty - na cały mój domowy inwentarz zwierzęcy składa się 10 czterołapych egzemplarzy, które po równoczesnym wskoczeniu na wagę uzyskałyby... niecałe 4 kg. Aktualnie jest to psina, króliczyca, świnka morska, sześciu myszków i chomiczka. Istnieje duża doza prawdopodobieństwa, że przewinię się tutaj jeszcze masa zwierzaków do  tej czterokilogramowej elity nie należących. Bliższe przedstawienie każdego z nich planuję w osobnych postach, dlatego niniejszy nie jest im poświęcony w pełni.

A kto pisze?

Jestem studentką pierwszego roku informatyki, ale przede wszystkim od dziecka wielką miłośniczka zwierząt. Od mniej więcej 10 lat spotkać mnie można było na przeróżnych forach o tejże tematyce, najstarszym i najczęściej używanym nickiem był (poniekąd nadal jest, bo konta istnieją) chomikusia i jego pochodne. Inwencja twórcza dziesięciolatki wymiata :) Przez pewien czas byłam moderatorem na forum strony ochomikach.w.interia.pl, na której znajdują się także zdjęcia i artykuły mojego autorstwa. Dawno dawno temu (czyli z 8 lat) prowadziłam bloga chomchomiki, którego czytanie teraz rozbawia mnie do łez, no ale takie to początki blogowania były. Głównym impulsem do założenia bloga, na którym właśnie się znajdujecie, był fakt, że nie mam zbyt wiele czasu na przesiadywanie na forach, a z racji tak dużej różnorodności gatunkowej samo wrzucanie zdjęć do galerii na poszczególnych portalach było czasochłonne. Postanowiłam więc stworzyć jedno miejsce, gdzie znajdą się informacje o każdym z maluchów. Ucieszy Was pewnie fakt, że nie będzie to kolejny blog-encyklopedia. Chce się skupić na wrzucaniu opinii, których sama szukałam (z marnym skutkiem) przed zakupem pewnych produktów, a także na dzieleniu się sposobami, do których doszłam, ułatwiającymi życie z większą ilością zwierzów. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko zachęcić Was do częstych odwiedzin ;)